Author |
Message |
<
Movies&Pictures
~
Historia rejestracyjna, czyli powrót do źródła.
|
|
Posted:
Fri 19:15, 28 Dec 2007
|
|
|
|
Tak mnie naszła ochota, aby zaprezentować swoje rejestracyjne opowiadanie, które to dało mi przepustkę do świata Allseronu.
Długie i nie fachowo napisane, ale, powiedzmy sobie szczerze, takich opowiadań nie pisze się na co dzień (a przynajmniej ja nie piszę), wiec praktyki nie mam.
Był to dzień, jak każdy jeden, na bezludnych stepach Shiuanu. Słońce wypalało suchą ziemię, na której nic, prócz traw i porostów, nie mogło przeżyć. Gdzieś w oddali, majaczyła czarna postać, w czarnym płaszczu, sięgającym do kolan. Na plecach, w uprzęży zapięty był długi, wąski miecz, o ostrzu równie czarnym jak sama istota. Jedynie krawędź tnąca odbijała słoneczne promienie srebrną poświatą. Postać ukryta pod płaszczem, jakby chcąc ukryć swoje prawdziwe oblicze, przemierzała powolnym krokiem suche pustkowie. Buty nosiły ślady przebytych wielu kilometrów, odsłaniając gdzieniegdzie stopę, co w tych warunkach mogło przynosić ulgę, na tym nasłonecznionym pustkowiu. Mimo szczelnego okrycia, dało się zauważyć, że ów postać była człowiekiem. Głowa pokryta ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami. Cała postać nie wydawała się wysoka, jednak na twarzy, można było dostrzec ślad dawnej walki, pod postacią wąskiej blizny, rozpoczynającej się nad żuchwą i zanikającej pod lewym okiem.
Znajomi nazywali go Vanye, jednak w rzeczywistości nie było to jego prawdziwe imię, w zasadzie nikt nie wiedział jakie jest jego prawdziwe imię.
Mężczyzna zmęczony długą podróżą, usiadł pod nagim pniem wyschniętego drzewa, aby choć na chwilę uciec przed palącymi promieniami słońca. Zrzucił z pleców długi miecz i oparł go o pień, po czym zdjął z paska manierkę wody i wypił jej zawartość, uważając aby nie rozlać ani kropli.
- Jak nie znajdę jakiegoś źródła, to do zachodu słońca, wyschnę z pragnienia – mruknął opróżniając manierkę do dna. Oparł się o martwy pień i rozejrzał wokoło. Na horyzoncie rozmywał się nikły kontur gór skalistych. Przez ruchy mas rozgrzanego powietrza, nie dało się dokładnie ocenić, co to za wzniesienia i jak daleko jeszcze.
- Muszę tam dotrzeć jeszcze przed zachodem. Może tam dowiem się gdzie ja właściwie dotarłem i znajdę ujęcie wody.
To mówiąc wstał, ponownie zarzucił broń na plecy i powolnym krokiem zwrócił się w kierunku odległych wzgórz. Gorące powiewy wiatru, nie dawały ulgi, jedynie wysuszały pot z jego spoconych skroni. Powietrze było tak nagrzane, że próby dostrzeżenia czegoś z większej odległości, dawało wrażenie jakby się patrzyło przez pionową taflę wody, marszczonej lekko przez poruszające się powietrze.
Po paru godzinach wyczerpującej drogi, był już u stóp wzniesienia. Była to wielka skała z czerwonego piaskowca o pionowych ścianach, przecięta po środku kanionem, tak idealnie prostym, jakby był dziełem krasnoludzkich rąk.
- Śladu wody nie widać, to może chociaż skorzystam z cienia i przeczekam do zmroku – rzekł nabierając w płuca chłodny strumień powietrza, zionący wprost z zacienionej rozpadliny.
To mówiąc, ruszył ku wejściu.
Gdy już wszedł w obszar osłonięty przed słońcem, staną i z lubością, przeciągną się w chłodnym powiewie.
- Nareszcie trochę wytchnienia – sapnął – tu przeczekam do końca dnia, a o zmierzchu ruszę dalej. A tym czasem, rozejrzę się, może znajdę tu jakąś wodę – po czym skierował się w głąb tego naturalnego korytarza.
- Zadziwiające miejsce – szepnął zadzierając głowę ku krawędzi kanionu, tak równą, jakby przyciętej ogromnym mieczem.
- Piaskowe skały. Raczej wody tu nie znajdę. Możliwe że jakieś zwierze mogło się tu schronić przed słońcem. Znajdę je i zabiję. Dzięki temu odzyskam trochę wody z jego krwi – skrzywił się na samą tą myśl.
Zaszywając się coraz dalej, zapadał coraz większy mrok, tylko szczyty kanionu lśniły w pełnym słońcu, rozjaśniając nieco otoczenie.
Jego organizm, coraz bardziej upominał się o swoją porcję wody, z każdą minutą ujmując sił i przytępiając mu pole widzenia. Nagle się zatrzymał, wpatrując się w pustą szczelinę w skale, naprzeciwko niego.
- Nie dam rady iść dalej – wydusił ostatkiem sił, po czym padł na piaskową skałę niczym marionetka wypuszczona z ręki. Leżąc na plecach, wpatrywał się w niebo ponad nim, jak gdyby oczekując na cud, pod postacią deszczu, jednak po paru chwilach obraz całkowicie mu się rozmazał, pozbawiając go jednocześnie przytomności.
Leżał tak nie wiadomo ile czasu, jednak ocuciło go uczucie przyjemnej, zimnej wilgoci, zalegającej na jego twarzy i dłoniach. Czuł że wracają mu siły, jednak nagle opanowała go wielka trwoga, ma myśl że to co teraz czuje, jest doznaniem pośmiertnego życia, że jego ciało leży bez życia na tej nagiej skale, a jemu już nie będzie dane spacerować po zielonych lasach Aden i już nigdy nie wybierze się na wspólne łowy na Orki, ze swoimi przyjaciółmi, w zimnych górach Elmore. Dłonią leżącą na ziemi, zaczął macać podłoże, na którym leżał, jakby obawiając się, czy jego ręka zanurzy się w gęstej trawie krainy wiecznych łowów, czy może spali się w piekielnym żarze roztopionej skały. Przecież miał na sumieniu wiele istnień. Co prawda, były to wrogie istoty, które swoimi poczynaniami zasłużyły sobie na spotkanie z zimnym ostrzem jego miecza, ale mimo wszystko, były to żywe istoty, za które w zaświatach mógł już zostać rozliczony. Z pewną radością w sercu, wyczuł tą samą chropowatą powierzchnię piaskowca, na którą padł ostatnim razem. Jeśli jednak żyje, to skąd to błogie uczucie wilgoci na twarzy. W tych stronach, deszcz nie padał od stuleci. Powoli otworzył oczy, jakby z obawą, co ujrzy przed sobą.
Wszystko przed sobą miał rozmazane, jedyne co było widać, to prostokątna plama nieba, na tle ciemnych cieni rzucanych przez szczyty rozpadliny. Parę razy mrugnął, aby przetrzeć nieco obraz. Jego oczom ukazał się ten sam widok, który ostatnio widział, tuż przez utratą świadomości. Niebo to samo bez smugi, jakiejkolwiek chmury, więc czemu ma mokrą twarz. Cały czas leżąc płasko na ziemi, obrócił głowę w lewo, potem w prawo. Tu jego oczom ukazało się dziwne naczynie z wodą stojące tuż przy jego głowie.
- A to skąd się wzięło? – pomyślał. Przecież cała woda jaką miał, wypił siedząc pod suchym drzewem.
Obrócił głowę jeszcze bardziej, jego oczom ukazała się smukła postać, siedząca z plecami opartymi o skalną ścianę, z opuszczoną ku ziemi głową. Wzrok jeszcze całkowicie mu nie wrócił, wiec zaczął nerwowo przecierać oczy rękoma, jakby zniecierpliwiony tym że teraz kiedy ma coś tak niezwykłego przed sobą, oczy nie chcą mu tego pokazać. Nareszcie odzyskał pełną ostrość widzenia. Była to kobieta o elfickiej figurze. Długie, czarne włosy, splecione w dwa grube warkocze, spływały po plecach. Ciało było przykryte dość obcisłym, skąpym strojem koloru czerwonego, odsłaniającym uda, smukłe ramiona i plecy. Na rękach miała długie rękawiczki, sięgające za łokcie, a na nogach równie długie buty, zachodzące ponad kolana. Patrzył się na nią z niedowierzaniem, że taka delikatna istota mogła się aż tutaj zapuścić i dodatkowo jeszcze go uratować. Podniósł się powoli, dźwigając się na rękach, by usiąść płasko, bo jeszcze nie był pewien czy jak wstanie, na powrót nie przewali się na ziemię. Przecież był bliski śmierci z odwodnienia. Bał się podejść do dziewczyny, bo nie chciał jej spłoszyć, ponieważ znał swoje dość ponure oblicze, z wielką blizną. Obejrzał się dookoła. Jego miecz leżał oparty o ścianę.
- Co mam zrobić w takiej sytuacji? Przecież nie spakuje się i nie odejdę nawet bez podziękowania. A jak do niej podejdę, może się nagle obudzić i pomyśleć że chciałem ją skrzywdzić – pomyślał, siedząc bezradnie na ziemi. - Budzić też jej nie chcę, bo nie wiadomo jaką drogę ma za sobą. Wiem! – krzykną w myślach. – Nadszedł czas na zmianę warty. Jeśli ona zadbała o nieznajomego, to teraz ja trochę jej popilnuję i przez ten czas postaram się odzyskać większość sił. – To myśląc złapał za naczynie z wodą stojące koło niego i wypił całą jego zawartość duszkiem. – Jakieś dziwne to w smaku – pomyślał – woda to raczej nie jest – mruknął oglądając dno naczynia z którego pił. Na dnie zalegały jakieś dziwne, ususzone szczątki roślin.
– A jak to nie było do picia?! – przeraził się – gdyby chciała mnie zabić, to wystarczyło by, aby mnie zostawiła, tak jak leżałem, ale to co wypiłem, mogło być czymś w rodzaju eliksiru na skórę, a nie do picia! No było, minęło, jęczeniem już tego nie zmienię – wyjaśnił sobie w myślach, jakby usprawiedliwiając swoją nieostrożność. Zaczął się dalej rozglądać, czy znalazło by się jeszcze coś, co mogło by go postawić na nogi.
Koło dziewczyny leżała mała paczka wypchana jakimiś suszonymi roślinami a obok, stała butelka z wodą, opróżniona do połowy.
- Woda – zaśpiewał w myślach ze szczęścia. Już zaczął się podnosić po nią, ale jego wzrok powędrował na opartą o ścianę postać.
- To może być wszystko co jej zostało, a jeśli tak, to dzieląc się ze mną, sama skazała się na męki z wycieńczenia, bo połowa butelki wody nie wystarczy dla jednej osoby, a co dopiero dla dwóch – pomyślał przypominając sobie że taka sama ilość wody wystarczyła mu zaledwie, na dotarcie w to miejsce.
Siedział bezradnie, nie wiedząc co ma ze sobą zrobić. Chwycił po cichu pasek od swojego miecza, aby go przyciągnąć do siebie, jednak ten, na przekór jego staraniom, przewrócił się na ziemię z metalicznym pogłosem. Zatrzymał się z wyciągniętą przed ciebie ręką, trzymającą pasek miecza i mocno zacisną oczy, jakby z trwogą czekając na to, co teraz się stanie.
Dziewczyna drgnęła nagle i powoli uniosła głowę. Spod jej bujnej czupryny, zaczęły powoli odsłaniać się jeszcze zaspane oczy.
Vanye wypuścił pasek z ręki i usiadł spokojnie na ziemi, jakby udając że nic nie zaszło.
Dziewczyna otworzyła już szeroko oczy i skierowała wzrok na niego. Miała piękne, błyszczące, niebieskie oczy, patrzące wprost na niego.
Poczuł się skrępowany, będąc mierzony przez jej wzrok i bał się spojrzeć prosto w jej oczy, aby nie odczytać z nich jakiś wrogich intencji, więc wlepił wzrok w ziemię, czekając na rozwój sytuacji.
- Nareszcie odzyskałeś przytomność, a już myślałam że nie przeżyjesz – zwróciła się do niego ciepłym spokojnym głosem.
Był mocno zaskoczony, że obca dziewczyna darzy go taką troską, mimo jego strasznego wyglądu.
Poczuł się już na tyle odważnie, aby spojrzeć w jej oczy. Patrzyła na niego łagodnym wzrokiem, co bardzo go uszczęśliwiło, że już na starcie, nie zrobił o sobie złego wrażenia.
Dziewczyna wstała, na nogi. Jej długie włosy rozprostowały się a końce warkoczy sięgały jej nieco ponad kolana. Sprzed uszu, na smukłe ramiona, spływały kosmyki włosów, co dawało wrażenie łagodnego usposobienia.
Podeszła do niego spokojnym krokiem i kucnęła przed nim. Teraz mógł się dokładnie przyjrzeć jej twarzy. Bujna, nieco pofalowana czupryna spływała jej prawie na oczy, zasłaniając czoło i po części brwi. Mimo iście elfickiej figury, jej uszy były typowo ludzkie.
- Dz... dzięki za uratowanie – wykrztusił z siebie speszony, patrząc w jej niebieskie oczy, wbite prosto w niego.
- Wiedziałam że dobry z ciebie człowiek – wykrzyknęła radośnie – jak tylko cię znalazłam, wiedziałam że warto ci pomóc.
- Naprawdę? – zapytał z niedowierzaniem, że po raz pierwszy, spotkał kogoś takiego, kto się tak przyjaźnie do niego odnosi, nawet go nie znając.
- Jak ci na imię? – spytała.
- Vanye – odparł nieco speszony jej śmiałością.
- Ja jestem Lisa – odpowiedziała szybko.
- A tak w ogóle, skąd się tu wzięłaś – zapytał nareszcie.
- Jechałam przed siebie, ale za bardzo zboczyłam z drogi, aż trafiłam na tą pustynię. Mój koń nie wytrzymał słońca, akurat przed ta skałą, więc postanowiłam się tu schować do czasu aż się nie ściemni. A ty co tu robisz?
- Ja? – zapytał jakby nie wiedząc jak ma odpowiedzieć na to pytanie
- W zasadzie tłukłem się przed siebie, szukając jakiś potworów, za zabicie których mogło by wpaść trochę złota.
- Więc jesteś łowcą nagród? – zapytała z uśmiechem.
- Tak. A ty gdzieś jechałaś? Masz jakieś cele do spełnienia? – spytał z lekkim zaciekawieniem
- Powiedzmy że mój dom jest tam gdzie ja – odpowiedziała, a jej twarz nieco posmutniała.
- Rozumiem – odparł ze spokojem Vanye – nie musisz opowiadać jeśli jest to przykre.
- Nie o to chodzi – odpowiedziała z lekko podniesionym tonem – po prostu... nie mogę wrócić do domu. Może na to nie wygląda, ale jestem pół krwi Elfem. Teraz Ani rasa elfów, ani ludzie, nie uznają mnie za swoją – mówiąc to opuściła wzrok na ziemię.
- Nie martw się – Vanye położył rękę na jej ramieniu – Ja mam podobnie i dobrze mi z tym. Rodzina mnie wydziedziczyła, bo zrobiłem parę nieodpowiednich rzeczy i już kawał czasu krążę po świecie i żyję z bicia potworów. Ponadto nie mógł bym usiedzieć w jednym miejscu, a tak zwiedzam cały świat, co bardzo sobie chwalę – odparł z głupkowatym uśmiechem.
Lisa podniosła już lekko rozchmurzony wzrok i szybko wstała.
- Choć, musimy oboje nabrać sił, bo po zachodzie wyruszamy dalej – powiedziała już całkiem rozchmurzonym tonem.
- Ee, ale nie mamy wody, a na tym co tam masz, nie pociągniemy długo – powiedział Vanye wskazując palcem na butelkę, w połowie wypełnioną wodą.
- Nie ma problemu, tam, trochę dalej, ze skały wypływa małe źródełko – krzyknęła odwracając wzrok w kierunku rozpadliny.
- Znaczy że ja tu padłem z odwodnienia, a pod samym nosem miałem wodę – zapytał w niedowierzaniem.
Lisa tylko uśmiechnęła się do niego bez słowa.
Vanye wstał powoli, aby na oczach nowo poznanej, sympatycznej dziewczyny nie wywalić się na ziemię, jak ostatnia niezdara. Po chwili stał już na prostych nogach. Ku swojemu zdziwieniu, okazało się, ze Lisa jest od niego wyższa, o prawię pół głowy.
Popatrzył na ziemię, sprawdzając, czy to on może stoi w dołku, czy ona na wzniesieniu, ale oboje stali na tej samej, płaskiej skale. Postanowił to przemilczeć, aby nie urazić tym Lisy. Zarzucił na plecy swój miecz, po czym zaczął się wpatrywać w głąb rozpadliny, chcąc sprawdzić czy z tego miejsca dojrzy to źródło, o którym wcześniej rozmawiali.
Lisa tym czasem szybko pozbierała swoje rzeczy do torby na długim pasie, i zarzuciwszy ją sobie na ramię, ruszyła przodem. Vanye posłusznie podążył za nią.
Przeszli pewien kawałek drogi, po czym Lisa zatrzymała się, wskazując palcem na wilgotną szczelinę w skale.
- To tu – oznajmiła
Vanye spojrzał się na miejsce mu wskazane. Dostrzegł że z pęknięcia w skale wypływa woda, tworząc z zagłębieniu mały zbiorniczek wodny, wystarczający aby zanurzyć jedną rękę.
- Podaj mi wszystkie butelki jakie masz. Musimy nazbierać wody na drogę, a nie ma gwarancji na to że to źródło utrzyma się długo – odrzekł, kucając przy kałuży.
Po jakimś czasie, mieli już napełnione wszystkie manierki i butelki, jakie mieli. Gdy oboje ugasili już pragnienie, Vanye siadł na ziemi i oparł się o ścianę.
- Mamy jeszcze kawałek czasu do zmroku, więc dobrze by było go wykorzystać na odpoczynek – stwierdził, kierując wzrok na Lisę.
Ona usiadła koło niego, opierając głowę o skałę.
- Jak długo już żyjesz w ten sposób - zapytała dużo cichszym tonem niż poprzednio.
- Od kiedy postanowiłem sam zadbać o swoje życie, czyli będzie jakieś osiem lat. Od tamtego czasu nie zatrzymywałem się w jednym miejscu na dłużej niż tydzień. Zbytnio już odwykłem od miejskiego życia.
- A miałeś kiedyś jakąś dziewczynę na której ci zależało – spytała, kierując wzrok na siemię, jakby ukrywając swoje zawstydzenie.
- Nie. Żadna dziewczyna nie darzyła mnie nigdy jakimiś specjalnymi uczuciami. Jedynie ograniczały się do tolerowania mojej obecności – stwierdził wzdychając ciężko. – Jesteś pierwszą dziewczyną, u jakiej wzbudziłem jakie zainteresowanie.
- W zasadzie mamy wiele wspólnego – ciągnęła dalej – Oboje nie mamy własnego miejsca na ziemi i w pojedynkę musimy zmagać się z trudami tego świata.
- W zasadzie masz rację - kontynuował Vanye - Jednak ciekawi mnie jak taka drobna dziewczyna, mogła przeżyć w pojedynkę w tym świecie.
- Można powiedzieć że znam pewne dość przekonujące argumenty – odrzekła z lekkim uśmiechem Lisa.
Gdzieś na drugim końcu kanionu, dało się słyszeć dziwne hałas, który stopniowo przybierał na sile. Oboje odruchowo skierowali wzrok w tamtą stronę.
- Zdaje się ze mamy gości – skomentował Vanye – Sądząc po głośnym sposobie zachowania, możliwe ze odwiedzili nas zielonoskórzy.
Lisa spojrzała na niego się niejasnym wyrazem twarzy.
- Orki, miałem na myśli Orki – wyjaśnił – Mam zwyczaj używać własnego słownictwa, nienawidzę odgórnie narzucanych zasad. – dokończył z wesołym mrugnięciem.
Lisa odwdzięczyła się swoim normalnym sposobem, obdarowując go kolejnym uśmiechem.
- Ty uciekaj i poczekaj u wylotu korytarza, a ja się z nimi przywitam – oznajmił Vanye, ze zmarszczonymi brwiami.
- Mowy nie ma – zaprotestowała Lisa – Może nie jestem specjalnie silna, ale potrafię o siebie zadbać.
- Jeśli taka jest twoja wola – odrzekł z niezadowoleniem Vanye
Po tych słowach, wyjął miecz z pochwy. Ostra krawędź klingi zalśniła w skąpych promieniach słońca, podczas gdy pozostała część pozostawała czarna. Dawało to złudzenie że z rękojeści wyrasta długa, cienka, srebrna linia, zakrzywiająca się na szczycie.
W tym czasie niespodziewani goście dotarli do ich miejsca wypoczynku.
Grupa składała się z czworga Orków, wszyscy nosili na sobie uprzęże z łańcuchów i skóry. W rękach dźwigali wielkie, dwuręczne miecze, które niemal dorównywały ich rozmiarom.
- Proszę, co my tu mamy – wycedził przez zęby pierwszy z nich – Chłopczyk chce się bawić. Z ciebie zrobimy karmę dla świń a z tej ładnej paniusi będzie dobra niewolnica. Dostaniemy za nią dużo złota. Takie śliczne dziewczynki bardzo się ceni na świecie.
Gadają tak aby nas zdekoncentrować –uspokajał Lisę Vanye. W odbiciu miecza dostrzegł jednak za sobą dziwną czerwoną poświatę, jakby gdzieś za nim paliło się dość znaczne ognisko. Z pewnym lękiem obejrzał się przez ramię za siebie. To co zobaczył, spowodowało ze wypuścił swój miecz z rąk. Wokół lisy rozciągała się ognista poświata, otaczając ją żółtoczerwonym światłem. Z jej pleców rozwijały się powoli ogniste skrzydła. Każde z piór sprawiało wrażenie jednego języka ognia, lśniących naprzemiennie wszystkimi odcieniami czerwieni u żółci.
Vanye nawet nie drgnął, sparaliżowany tym widokiem. Patrzył się tylko bezradnie przez ramię, nie mając na tyle władzy, aby się całkiem odwrócić.
Lisa całkowicie rozpostarła swoje ogniste skrzydła, podniosła je za siebie, po czym z wielką siłą machnęła nimi w stronę Orków. Z jej skrzydeł buchnęła fala ognia, złożona z tysięcy małych ognistych piór, mierzących w przeciwnika.
Vanye stojąc naprzeciwko niej, widząc pędzącą w jego stronę falę ognia, zdołał tylko zacisnąć mocno oczy. Ognista kula pochłonęła go w mgnieniu oka, wydając przeraźliwe wycie, niczym tornado. Przerażony i zawiedziony tym, że jego niedoszła przyjaciółka, tak szybko podjęła decyzję o poświęceniu jego życia dla obrony samej siebie, czekał aż strawią go płomienie, bowiem nawet nie było gdzie uciekać. Całą przestrzeń kanionu zajmowała dzika ściana ognia, przed którą, jedyną drogą ucieczki było szybkie wzbicie się w powietrze ku szczytom rozłamu górskiego. On jednak był zwykłym wojem. Nie posiadał żadnych zdolności magicznych, więc o lataniu nie było mowy.
Stał tak czas jakiś, do momentu, gdy potężny podmuch, przeleciał przez niego i pomknął dalej przed siebie. Usłyszał tylko przenikliwe wycie Orków, uciekających z popłochu w popalonymi grzbietami.
Po jakimś czasie, wszystko ucichło i znowu tylko dało się słyszeć szum wiatru, przewalającego się szczytami, mimo to trwał cały czas z zamkniętymi oczami, jakby bojąc się ze gdy otworzy oczy, okaże się zwęglonym ciałem, spalonym tak szybko, że nawet nie zdążył poczuć bólu.
Nagle na ramieniu poczuł czyjś dotyk i ciepły głoś powiedział – Nie bój się, nic ci nie jest.
Powoli otworzył najpierw jedno, potem drugie oko. Przed sobą ujrzał jak zawsze uśmiechniętą twarz Lisy.
- C...co to było? – zapytał z paniką w głosie
- Pamiętasz jak mówiłam ci o moich przekonujących argumentach? - Zapytała Lisa – Jako że mam we krwi Elfickie cechy, ale po części jestem też człowiekiem, zdołałam rozwinąć zarówno białą jak i czarną magię. Dzięki temu tobie nic się nie stało, a i Orków mamy z głowy – dokończyła łagodnym tonem.
- To by wyjaśniało, jak sobie radziłaś w życiu do tej pory – skomentował Vanye, ukrywając za głupim uśmieszkiem, ciężki stres, pod którego wpływem ciągle się znajdował.
- Wiesz co? – zapytał – to ja sobie na chwilę usiądę, bo to trochę dla mnie za wiele – zakończył, osuwając się na drżących nogach na ziemię.
Lisa usiadła koło niego opierając głowę na jego ramieniu, jakby chcąc w ten sposób przeprosić za doznane doświadczenie.
- A może połączymy siły? – zapytała, zmieniając nagle temat – z twoim talentem we władaniu mieczem i moją magią, nic nam nie będzie straszne, poza tym weselej będzie podróżować razem. Jak myślisz?
- Po tym co widziałem, bał bym się odmówić – zażartował Vanye, obejmując ramieniem Lisę.
W głębi serca jednak cieszył się że tak piękna dziewczyna z tak niewiarygodnymi zdolnościami, zdecydowała kontynuować swoją wędrówkę u jego boku.
Czując na swoim ramieniu puszyste warkocze Lisy, poczuł niezwykły spokój i relaks, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. Postanowili tak trwać aż do zmierzchu, aby po zmroku kontynuować swoja drogę, już nie w pojedynkę, ale razem.
|
|
|
|
 |
|
 |
|
Posted:
Thu 15:50, 03 Jan 2008
|
|
|
|
Badziewne, ale przyjeli na L2 sie nie znałam ale nazwy mi Laten z qmplami podpowiadali żeby to jakoś ręce i nogi miało
Stulecie temu w młodym związku mrocznych elfów na świat przyszło dziecko. Była to dziewczynka. Miała czarne włosy i szare źrenice u oczu. Rodzice nadali jej imię Ael’yn. Życie w tej rodzinie układało się dobrze, aż do momentu, gdy mężny An'nark musiał wyruszyć na wojnę. Jego ukochana małżonka Sl'ash nie chciała opuszczać swego wybrańca serca wiedząc, że może nie wrócić z tej wyprawy. W rozpaczy porzuciła swe dziecko w lesie w nadziei, iż w jakiś sposób przetrwa. Uważała, że taka śmierć jest lepsza niż śmierć od ostrza. Wojny są okrutne. Położyła dziecko przy Coranar’ze, magicznym drzewie, kwitnącym jedynie raz na dziesięć tysięcy lat. „Niech Shilen ma Cię w opiece…” –wyszeptała i odeszła ocierając mokrą od łez twarz.
Czarodziej Dalazar wyruszył do lasu by zrobić zapasy magicznych składników i ziół. Usłyszał cichy, jakby stłumiony płacz. Podszedł do zarośli przy wielkim magicznym drzewie i ostrożnie uniósł zawiniątko. Dziecko. Elfickie niemowlę. Było zmarznięte i głodne. Był dobrym człowiekiem, więc nie miał serca porzucić go na pastwę losu.
Wychowywał małą istotkę. Cały czas była przekonana, że mężczyzna to jej o wiele starszy brat. Tak zwykła go nazywać. Lecz los nie pozwolił długo być im razem. Gdy miała zaledwie siedem lat Dalazar, jak co dziennie, wyszedł na poranny spacer. Nie powrócił. Jedyne, co po nim zostało to jakiś zapisany pergamin.
Kilka nocy później rozpętała się okropna burza i jedna z błyskawic rozdzierających niebo strzeliła w dom stwarzając pożar. Dziewczynka o mało nie spłonęła żywcem. Doznała wielu poparzeń. Samotnie w puszczy spędziła kolejne osiem lat swego żywota. Radziła sobie całkiem dobrze w takim klimacie. Las był jej całym życiem.
W wieku trzynastu lat podczas codziennej przechadzki po okolicach napotkała na swej drodze zranione, krwawiące szczenię wilka. A że była bardzo związana z naturą nie miała serca pozostawić go. Wzięła półżywe zwierze do swego dość dużego mieszkanka w pniu złamanego baobabu. Opiekowała się zwierzęciem jak najlepiej umiała. Młody wilczek dorastał i wracał do formy w zawracającym tempie. Gdy już całkiem wrócił do swych sprawności fizycznych strasznie związał się psychicznie z Ael’yn i został jej wiernym kompanem. Zwierze zostało nazwane "Any".
Gdy upływał jej siedemnasty rok życia dziewczyna już bardzo dobrze potrafiła posługiwać się bronią. Pewnego razu, gdy przemieszczała się po lesie, jej oczom ukazał się dym. Udała się w tamtą stronę wspinając się po gałęziach w celu ukrycia. Po chwili ujrzała ognisko. Niezbyt duże palenisko, a wokół niego grupkę wrogo nastawionych Jaszczurów. Przyglądała się i nasłuchiwała języka, którego kompletnie nie znała. Po niedługim czasie jeden z nich zauważył "nieproszonego gościa" i wystrzelił w gałęzie z łuku. Strzała trafiła w centrum gałęzi, a ta rozpadła się na pół. Dziewczyna z hukiem spadła na ziemię. Z początku próbowała uciekać, ale przybysze byli szybsi. Okrążyli i dziewczynę. Przywódca tej kilkuosobowej grupki podszedł do niej. Obejrzał dokładnie z wszystkich stron, po czym złapał za włosy i rzucił na ziemię. Dziewczyna nie wiedziała, co zrobić, myślała, że to już koniec. Zbliżali się do niej krok po kroku wyciągając broń. Ael’yn wiedziała, że jej żywot zaraz dobiegnie końca. Że będzie umierać powolną i bolesną śmiercią. Wódz Jaszczurów już dotykał ostrzem swego miecza szyi nieznajomej, gdy coś lub ktoś odrzuciło go kilka metrów dalej.
Po chwili przed ofiarą stanął nieznajomy Mroczny Elf. Miał lśniące perłowe włosy za ramiona, z których jedno przednie pasemko opadało na twarz, a drugie było obwinięto rzemykiem z trzema biało-szarymi orlimi piórami, długie spiczaste uszy poprzekłuwane w kilkunastu miejscach, na plecach wypalone tajemnicze znaki. Był umięśniony, odziany w zbroję od pasa w dół, na górnej partii ciała miał tylko łuk i kołczan. W ręku trzymał srebrno-niebieski sejmitar, w którym odbijał się blask księżyca. Rozejrzał się na wrogo nastawionych Jaszczurów, po czym ci rzucili się na niego. Nieznajomy z łatwością i niesamowitą szybkością poradził sobie z tą grupką. Ostrze ze świstem przecinało nie tylko powietrze, ale i napastników. Rozlała się krew. Podszedł do dziewczyny i spojrzał na nią swoimi brązowymi, prawie czarnymi źrenicami oczu. Opatrzył czy nie ma żadnych ran ani zadrapań, po czym podał leżący na ziemi łuk dziewczyny. Uśmiechnął się swoimi ustami, które zdobił kolczyk i wszedł na drzewo wypatrując czy nikt się nie zbliża. Dziewczyna wdrapała się za nim. Podziękowała. Dowiedziała się tylko, że nazywa się Fis’Avin, co oznaczało „Błyskawica”. Rozmawiała z nim bardzo krótko. Miał piękny głos. Mogłaby go słuchać na okrągło. Powiedział, że spotkają się jeszcze nie raz. Później chłopak zniknął – wręcz rozpłynął się w leśnej gęstwinie, równie szybko jak się pojawił. Odtąd Ael’yn widywała go dość często, jak przemieszczał się po lesie, ale nigdy nie była w stanie go dogonić. Czasami wymienili miedzy sobą kilka słów. Elfica po tym spotkaniu bardzo długi okres czasu nie mogła spać, bądź śniła tylko o nim, co wywarło na niej chęć błąkania się po okolicach nocami. Przez to zyskała przydomek „Ael’yn Ŭestel”.
Nie wiedziała czy to tylko, dlatego, iż był to jeden z nielicznych osób, które widziała. Taki sam jak ona.
W wieku dwudziestu lat postanowiła nareszcie opuścić las i wyruszyć na poszukiwanie przygód. Nigdy przedtem nie dane było widzieć jej Zewnętrznej Krainy – świata rozciągającego się poza jej ojczystym lasem. Nie widziała innych ras. Wiedziała jedynie tyle, że jest Mroczną Elfką, jak Fis’. Ale jacy są inni? Postanowiła, że jej ścieżką pokieruje ślepy los. Był siódmy enquїë – czas wróżb i przepowiedni. Toteż zatrzymała się na nocny odpoczynek pod jednym z drzew. Nie wiedziała, że leży pod tym samym drzewem, pod którym niegdyś znalazł ją Dalazar. Zasnęła snem twardym niczym skała. Śniła o wielkiej wojnie pomiędzy Jasnymi a Mrocznymi Elfami, która rozegrała się tysiąc lat temu. Znała ją jedynie ze strzępów opowiadań swego „brata”. Przyglądała się, zafascynowana umiejętnościami ówczesnych wojowników i magów. Nagle wzrok jej przykuła szybująca ponad tłumem walczących elfów harpia. Zmierzała w jej kierunku. „Przecież to tylko sen” – pomyślała. Ale harpia była coraz bliżej i bliżej, widziała już błysk jej szponów. Była tak prawdziwa… Zamachnęła się swym potężnym skrzydłem, aż Ael’yn zamroczyło. Harpia chwyciła ja mocno pazurami za ramiona i uniosła w powietrze. Widziała wszystko z wysoka bardzo dokładnie. Wszędzie się bili, raziły ją światła odbijające się od zaczerwienionych kling i odurzał zapach świeżej krwi. W tym momencie obudziła się. Wciąż zamroczona rozejrzała się ostrożnie w poszukiwaniu wrogów. Nie dostrzegła nic podejrzanego, ale odczuwała w sobie pewien niepokój. Spojrzała w dół, nadal czując pulsujący ból w głowie, i zorientowała się, że siedzi na gałęzi drzewa, pod którym położyła się na spoczynek. Z przerażeniem zerwała się i spadła z niego na wciąż bolącą głowę. Zdezorientowana udała się do najbliższej wioski. Zwała się Dion.
Weszła do karczmy. Usiadła przy stoliku i zamówiła zupę korzenną. Wyjęła z kieszeni pergamin, który znalazła w domu tuż przed pożarem. Przyglądała się pięknemu pismu. Gdyby tylko zdołała je odczytać.
Dumne, ciemne oczy obserwowały elfkę. Coś podkusiło je, by zbliżyć się.
- Vendui, piękna Pani pozwoli, ze się przysiądę?
Ujrzała przed sobą mężczyznę tej samej nacji co ona sama.
-Witaj, zapraszam.
- Zwą mnie Sha’ahel, skąd przybywasz Pani? Wyglądasz na nieco speszoną…
- Me imię to Ael’yn, to pierwsza ma wizyta w tym mieście, więc… -urwała spostrzegawczy na boku mężczyzny herb przedstawiający skrzyżowane ze sobą miecz i obuch, a nad nimi księżyc z otwartym czerwonym okiem. Na pergaminie widniał identyczny znak. Elf podążył jej wzrokiem. Mimowolnie odwrócił pismo w swą stronę i przebiegł oczami po tekście.
-… Skąd to masz?
- Otrzymałam od swego brata.
- Jak brat ma na imię? – Spytał z tajemniczym przekąsem.
- Dalazar.
Z twarzy Mrocznego znikło napięcie. Na jego ustach rozwidniał szeroki uśmiech, a w karczmie rozbrzmiał głośny śmiech.
- Stary dobry Dal…
- Znacie się?
- Znamy się zapewne od czasu zanim pojawiłaś się na świecie. –Zwinął pergamin i schował za pazuchę. – Będziemy mieli dużo czasu na rozmowę. Wstawaj, wyruszamy.
- Że co?!
- To przeznaczenie Ael’yn, znalazłaś się w odpowiedniej chwili w odpowiednim miejscu. Wielka Shilen czuwa nad Twą duszą.
- Dokąd się udajemy?
- Do Wioski Mrocznych Elfów rzecz jasna! – Wyszedł z karczmy, doboru przymocował porządny miecz. Złapała za sejmitar i wybiegła za nim. Już szedł drogą, dobiegła szybko.
- I to wszystko?
- Nie moja droga. To dopiero początek.
I ruszyli w kierunku ciepłych promieni czerwonego słońca chylącego się ku zachodowi…
|
|
|
|
 |
|
Posted:
Sun 10:34, 06 Jan 2008
|
|
|
|
Kithan - fajne nawet wciaga
Shenyn - no nada sie tez dosc ciekawe hyhyhy
a teraz moja prezentacja:
Polecam niektorzy chca abym pisal dalej...
Takze chcialbym przedstawic moje opodoadanie resestracyjne sprzed 2.5 roku. do tej pory jest aktualizowana
Wiec zaczynamy
Zwrócił swój wzrok ku otaczającym plażę drzewom kai, które to były najstarszymi istotami żywymi na świecie. Potrafiły osiągnąć wiek nawet czterech tysięcy lat, a były tez takie, które dochodziły do, dziesięciu, ale tych niemal nikt nigdy nie widział, gdyż ich siedliskiem były dalekie północne tajgi. Usiadł na miękkiej ściółce u podnóża jednego z tych wielkich, starych drzew. Przymknął lekko szare oczy i otulił się mocniej płaszczem. Nie był zmęczony, ale nie chciał iść do miasta, które zresztą prawdopodobnie było o tej porze zamknięte na cztery spusty.
Miał jeszcze na sobie zapach miejsca, z którego przybył. Zwierzęta w parku były sparaliżowane strachem i żadne nie ruszyło się ze swej nory. Chłopak miał na imię Dzag i tyle było mu wiadomo. Nie wiedział, kim, ani skąd jest. Nie wiele go obchodziła ta nie wiedza, która bladła przy jego wiedzy. Nie obchodziło go również to skąd posiada te wiedze, jak na razie nie mógł jeszcze jej ocenić w spotkaniu z innymi ludźmi, gdyż nikogo nie spotkał.
Na kilka minut przed świtem zbudził go delikatny chrzest przydepniętej igiełki kai nieopodal jego kolana. Nie otwierając oczu wyciągnął rękę i złapał za potężną nogę. Otworzył oczy i zobaczył gwardzistę z wielka halabarda skierowana w jego stronę. Gwardzista odezwał się niskim zgrzytliwym głosem, w języku, którego Dzag nigdy wcześniej nie słyszał, a mimo to rozumiał.
-Wstawaj aresztuje cię za włóczęgostwo.- Gwardzista był niższy od niego o dobre dwadzieścia centymetrów i nieco szczuplejszy. Jednak mimo tych różnic nadal wyglądał jak kwadratowy. Tułów miał opancerzony, na udach i goleniach miał blachy, części pełnej zbroi. Mimo pewnej wagi samego człowieka jak i jego uzbrojenie ten poruszał się z wielka zwinnością i gracja. Dzag spojrzał w brązowe oczy gwardzisty.- No ruszaj się koleś, nie mam czasu żeby tu sterczeć z tobą.
-Może jednak podarujesz mi ten pierwszy raz. Po prostu źle wyliczyłem czas i nie zdążyłem przed zamknięciem bram. Jutro mnie tu nie znajdziesz.
-A pewnie, bo jutro będziesz się tłumaczył przed sędzią. Wstawaj.- Dzag nie wiedział, co zrobić, odpiął pochwę z długim lekko łukowatym mieczem o dwuręcznej rękojeści, która zwieńczona była wielkim czarnym opalem. Jelec bogato zdobiony miął na swych końcach niewielkie kamienie szlachetne. Gwardzista zdumiony wziął miecz i do polowy wyciągnął klingę. Z zapartym tchem czytał inskrypcje w dawno zapomnianym języku. Oczywiście jej nie zrozumiał, podobnie jak Dzag, ale wiedział, ze posiadacz takiego miecza musiał być kimś znacznym i wołał z nim nie zadzierać.
-Wybacz, panie. To nieporozumienie, panie. Proszę oto wasz mości miecz, a ja wasz wierny sługa prośże pokornie o zezwolenie odejścia.
Chłopak spojrzał na niego zdumionym wzrokiem, ale szybko się opamiętał. Skinął głowa przypinając na powrót swój miecz do pasa.
-Czekaj, zaprowadzisz mnie do najbliższej bramy. Jaka to dzielnica?
-Edellach, panie.- Gwardzista miał nadal drżący glos.
-Największa dzielnica Barunga.
Nic więcej nie powiedział tylko szedł obok gwardzisty. Ścieżki tego ogromnego parku przecinały się ze sobą tworząc sieć. Mijali ogromne pnie drzew, co jakiś czas zanurzając się w cienie rzucane przez owe pnie kai. Słonce już wstało i święciło w plecy dwójce wędrowców. Po godzinie dotarli do wielkiego muru, w którego wnęce znajdowała się brama poprzedzana wielkim mostem zwodzonym, który obecnie był opuszczony, a brama otwarta.
-Panie witamy w Edellach mam nadzieje, ze będziesz zadowolony z odwiedzin.
-Jestem tego pewien, do zobaczenia.
Gwardzista dal znak, aby Dzag swobodnie przeszedł przez most.
Nadal przyglądał się murowi w półmroku poranka. Zdumiewająca budowla przyciągała jego wzrok i intrygowała. Zastanawiał się, jaka to technika pozwoliła wznieść cos tak ogromnego, a przede wszystkim, dlaczego wewnątrz miasta. Dopiero później sobie przypomniał, że przecież ten mur jest częścią dawnych fortyfikacji miejskich, które teraz są tylko pozostałością. Edellach, bowiem był kiedyś autonomicznym miastem, które dopiero jedenaście wieków wcześniej zostało włączone w skład Barungi, obecnie wielkiego miasta portowego na samym środku oceanu wewnętrznego. Wyspa, na jakiej było założone owo miasto bardziej zasługiwałaby na miano niewielkiego kontynentu. Miasto obecnie posiadało dwa wielkie porty, które jak głosiła plotka należały do jednego człowieka. Edellach miało ponad cztery miliony mieszkańców utrzymujących się z morza.
Pojecie "utrzymywać się z morza" ma bardzo szerokie znaczenie w Barunga, gdyż chodzi tu nie tylko o rybołówstwo, ale i handel oraz ochronę. Miasto, bowiem miało wielka flotę wojenna, w której służyło około dwudziestu procent populacji. Zatem około dziesięciu milionów ludzi. Nikt, bowiem nie wie nalewno ile miasto liczy mieszkańców, a dane dotyczące wojska są w ten sposób utajniane.
Te dziesięć milionów osób to nie tylko żołnierze, ale również pracownicy cywilni. Flota ta jest uznawana za wojenna tylko w Barunga, gdyż inne państwa nad Oceanem wewnętrznym określają ja bardziej dosadnie. Mianowicie piraci, którzy zbierają haracz od kupców, nie zawijających do portów Barunga. Porty Barunga, a tym samym ten w Edellach nie uznają tranzytu, a co żadnym idzie statek handlowy przypływa tutaj, albo sprzedawać, albo kupować. Te statki z racji handlu z miastem są z natury ochraniane w danym rejsie. Inne, które chcą przepłynąć spokojnie z jednego państwa do drugiego są niestety zmuszone do opłacenia myta. Dzięki takiej polityce kasa miejska nigdy nie świeci pustkami, a ludzie maja zapewniona prace. Należy jeszcze dodać, ze oprócz wielkiej floty Barunga również kupcy ze względu na pamięć dawnych dni, kiedy to poszczególne kraje zatapiały ich statki także bronią miasta. Teraz, bowiem jeżeli zapłaci się w gruncie rzeczy niewielkie myto ma się niemal stuprocentowa pewność, ze dopłynie się bezpiecznie do celu swej podroży.
Barunga miało najmniejsze terytorium lądowe świata, ale za to jego terytorium morskie było jednym z najbezpieczniejszych. Dzag szedł gładko brukowana ulica spoglądając na wysokie kamienne domy. Nie pamiętał czy już kiedyś podobne widział, ale o tym już wiemy, ze część jego pamięci była uszkodzona. Na ulicach zaczynało się pokazywać coraz więcej ludzi.
Otwierano sklepy, a zamykano na kilka godzin karczmy, tylko zajazdy wiecznie pozostawały otwarte. Usłyszał za sobą turkot kul ciężkiego powozu, zszedł natychmiast na chodnik i spojrzał na pojazd. Był to wielki ciężki furgon wyładowany po brzegi śmieci. Na koźle siedział zgarbiony niziołek o długiej postrzępionej siwej brodzie.
Dzag przestał się interesować powozem, gdy doleciał go zapach pieczonego kurczaka, a jemu zaczynało burczeć w brzuchu. Poszedł w kierunku, z którego dolatywał go zapach. Omal nie wpadł na niską kobietę z wielkim garem pod ręka skłonił się przepraszając, czym ja bardzo zadziwił i zaimponował. Wróćmy jednak do jego stroju, który tak wszystkich zadziwiał. Miął na sobie bardzo czarne szaty, których krój i jakość nie dawały dużo możliwości. Każdy brał go za arystokratę, co w dodatku podkreślała jego sylwetka, a przede wszystkim twarz. Miął bardzo szlachetne rysy. Zdawać się mogło, ze są delikatne, ale gdy się im bliżej przyjrzało okazywały się być twardymi i mocnymi. Tak musieli wyglądać dawni rycerze. Zacznijmy, zatem od góry. Miął długie faliste czarne włosy sięgające mu łopatek. Szare oczy, orli nos i usta, które chyba nigdy się nie śmiały, a powinny. Ogólnie rzecz biorąc to przez ten brak uśmiechu jego twarz wyglądała wręcz upiornie i władczo. Wzbudzał lek jakby mordercy, o którym wszyscy wiedza, a nikt mu nic nie może udowodnić. Miał długi czarny płaszcz do kostek, którego kołnierz bardziej nadawał się do leżenia, a jednak zawsze był postawiony. Pod płaszczem miał kaftan, również czarny jak płaszcz. Zrobiony był z miękkiej owczej skóry, podobnie jak spodnie, oczywiście także czarne. Chyba nikogo nie zdziwi wieść, ze jego czarne buty ze skóry były na grubej podeszwie. Także czarnej. Jeżeli zaś chodzi o miecz to oprócz jego dziwnej budowy w grę wchodziło wykończenie.
Jednak naszla mnie chec pisania tego opowiadania dalej wiec dla zainteresowanych mam napisana powiesc (całość)w linku ponizej
[link widoczny dla zalogowanych]
nie ukrywam ze to jest dlugie
|
|
|
|
 |
|
Posted:
Sun 10:59, 06 Jan 2008
|
|
|
|
Ja osobiście nie dam opowiadania na Allka ale dam opowiadanie na przyjęcie do klanu, hyhy, dziwne nie? U nas nie ma takiego sprawdzianu.
Powrót z Dra’Tol okazał się trudniejszy niż myślał..
Zakończenie bitwy, do której przygotowania trwały dwa miesiące okazało się równie nagłe jak i niespodziewane. W trzecim dniu walk trwających na rozległych terenach sąsiadujących z puszczą Ma’Grah, przybyły z pomocą elfie zastępy łuczników co ostatecznie pozwoliło rozbić i zepchnąć gobliny i ich sojuszników w stronę jeziora M’are. Tylko części niedobitków
udało się zbiec w kierunku puszczy lub górskich traktów.
Teraz gdy zmęczony, choć syty chwałą rozpoczął powrót w rodzime strony, napotykał ciągle na ślady obecności złej mocy.
Trakt poszerzył się, by ostatecznie przejść w rozdroże. Spora sadyba, zbudowana z kamienia i drewna zapraszała strudzonego wędrowca w swe progi. Nazwa „Pod pijanym bardem” oznaczała dobrą zabawę, jednak cisza, brak zwierząt w dobudowanej stajni, wszystko to świadczyło raczej o braku chętnych.
Środek szynku jednak ucieszył jego oczy. Dość jasne, wysokie, przestronne wnętrze i rozpalony w kominku ogień dały mu nadzieję na dobry wypoczynek. Za ladą tkwił na wpół śpiący człowiek, który dopiero po rzuceniu przez gościa sakw na stół obok, ocknął się i ochoczo podreptał w jego kierunku.
- Podaj karczmarzu wino, jedzenie i naszykuj pokój, w tej kolejności – elf usiadł na ławę. Szynkarz zręcznie zebrał adenę ze stołu i wołając służbę podreptał z powrotem za ladę.
Po chwili, smakując wino, podróżny przyglądał się pozostałym gościom karczmy.
Człowiek w szarym, zabrudzonym kaftanie spod którego wyzierała kolczuga, leżący przy nim oburęczny miecz. Mroczny elf, jak on sam, młody jednak, a po stercie skór która leżała obok niego można było sądzić że jest myśliwym. I trzy krasnoludy, dwóch młodych, jeden stary z wielką brodą, ze sposobu w jaki odnosiły się do niego pozostałe, cieszył się wielkim mirem.
To wszyscy. Jak na tak dużą karczmę mało gosci.
Po posiłku, odprowadzony przez karczmarza, udał się do najętego pokoju na piętrze. Ciepło, sytość i zmęczenie ponaglały do szybkiego snu. Nie zwlekając więc zamknął od wewnątrz drzwi i okiennice. Złożył jeszcze dziękczynną modlitwę Shilen i położył się, wczesniej kładąc przy sobie miecze.
*
„..zbudź się, zbudź..” – Natrętna myśl sprawiła że otworzył szeroko oczy. Ciemno. Nie poruszając się nasłuchiwał przez chwilę. Gdzieś na zewnątrz usłyszał stłumiony pomruk. „Wargi”- dopasował stworzenie do odgłosu. Użył zaklęcia które zwiększało jego umiejętności w nocy, ujął miecze i ruszył do drzwi.
W momencie w którym otworzył drzwi na parterze gospody rozpętało się piekło. Jednym skokiem znalazł się na dole. Pierwszym mieczem odciął atakującą go łapę warga, drugim jego łeb. Kątem oka ogarnął całą dziejącą się scenę. Wywalone grube odrzwia gospody, kilka goblinów, dwa wargi (jeden już martwy), troll oraz jakaś dziwna wężowata postać. Człowiek oparty o kamienna ścianę bronił się przed atakiem goblinów. Leżący przy kominku elf, trójka krasnoludów zastygła wpół ruchu przy stole..
Jego przybycie zaskoczyło napastników. Wykorzystując ich wahanie ruszył z atakiem najpierw na wężowatą postać w której wyczuł maga. Pierwsze cięcie odwróciło uwagę maga od krasnoludów, spróbował szybko rzucić jakieś zaklęcie na napastnika ale nie zdążył. Tańczący elf wzmocnił magią ataki broniącego się człowieka i ruszył na trolla. Tu już nie szło tak gładko. Trafiał trolla raz za razem ale ten jakby nie odczuwał jego ciosów. Użył więc magicznych ładunków do swych mieczy i tym razem atak zaczął przynosić skutek. Nagle zaatakował go pozostały warg. Tancerz z ataku musiał przejść do obrony a i tutaj z najwyższym trudem unikał ciosów trolla i warga. Postawił wszystko na jedną kartę, odwracając się od trolla zaatakował słabszego warga. Skoncentrowany zadał piękny cios w szyję bestii, powalając ją na podłogę. W tej samej chwili potężne uderzenie trolla posłało go na ścianę i niemal zniszczyło magiczną zbroję. Podniósł się, jeszcze oszołomiony, lecz wykorzystując moment że troll się od niego odwrócił, sądząc pewnie że jest już martwy, skoczył wysoko i uderzył oboma mieczami w nieosłonięty kark. Cios wstrząsnął trollem. Elf zaatakował z jeszcze większą furią, by po chwili dobić go już leżącego.
Ciężko dysząc rozejrzał się dookoła.
Człowiek, podpierając się mieczem próbował właśnie wstać spod ściany, przy nim leżały martwe gobliny. Krasnoludy powoli budziły się ze snu zesłanego przez wężomaga..
Podszedł do leżącego elfa, uklęknął i dokładnie zbadał. Stwierdził ze smutkiem że nie jest w stanie mu już pomóc. Poprosił jedynie Shilen o spokojny sen dla młodszego brata, podniósł ciało i położył na stole. Usiadł ciężko przy stole obok.
W karczmie zaczął się ruch. Dopiero teraz mógł stwierdzić jak małe straty zostały poniesione w wyniku ataku wroga. Karczmarz ze służbą byli cali, krasnoludy trochę poturbowane przez wężomaga ale bez poważniejszych obrażeń, trochę zniszczonych sprzętów. Jedyną ofiarą, ale jakże gorzką, było poświęcenie życia młodego elfa. „Za kilka miesięcy mało kto będzie go pamiętał”- pomyślał ponuro.
Podszedł do niego właściciel gospody.
- Panie, gdyby nie Wy dwaj – tu wskazał na człowieka czyszczącego miecz i przyglądającego mu się uważnie – nie oglądalibyśmy już następnego ranka, jesteśmy wdzięczni Ci do końca naszego życia..
- Posłuchaj – przerwał mu wojownik – czy ktoś z was znał tego elfa?
- Tak Panie, zwał się V’resn. Polował tu w okolicy, od niedawna, samotnie.
- Zrobisz tak. Pochowasz go godnie w okolicy, wraz z jego zbroją i bronią. W kamieniu wykujesz Jego imię i postawisz kamień przy grobie. Ma przy sobie dość złota i skór by ci się to opłaciło. Będę pewnie niedługo w tej okolicy więc bacz na słowa które powiedziałem. A teraz przynieś wina.
- Oczywiście Panie – zadowolony takim obrotem sprawy karczmarz oddalił się pośpiesznie.
Faneor z posępną miną obserwował jak krząta się służba porządkując gospodę.
- Witaj Panie – obok stołu pojawił się jego sojusznik w rozegranej przed chwilą walce - nazywam się Chronimus z klanu Wiecznego Łowcy, czy mogę się do Ciebie przysiąść?
- Witaj i siadaj – odparł mroczny – moje imię ...., Tancerz.
Przez chwilę pili w milczeniu.
- Wybacz moje natręctwo – odezwał się Chronimus - ale zaciekawiła mnie Twa osoba z kilku powodów. Czy mogę kontynuować?
Faneor skinął lekko głową.
- Więc Twoja obecność pewnie nam wszystkim ocaliła dzisiaj głowy, oprócz niego. Pokazał martwego elfa. - Odwaznie stawał – wypił łyk wina – jednak ja również mam pewnie zasługi, prawda? – uśmiechnął się nieznacznie.
- Powiedz mi zatem jak Twoja osoba ma się do wszystkich opowieści o mrocznych elfach, podobno dbających tylko o siebie? Pierwsze co zrobiłeś w walce to ocaliłeś bezbronne krasnoludy, następnie wzmocniłeś mój atak bym godnie się obronił, a teraz uchyliłeś serca nad swym martwym bratem.
Elf nie odpowiedział.
- Rzadko spotyka się osoby Twego pokroju – kontynuował Chronimus – zatem mam dla Ciebie propozycję. Rozważ ją spokojnie i uważnie. Należę do klanu, jak już wspomniałem, niedużego lecz dość już majętnego, a przede wszystkim skupiającego walecznych i o dobrym sercu wojowników. Lecz i to nie jest wystarczająca rękojmią by do nas przystać. Taka osoba musi wykazać nie byle jakim charakterem, a Ty go panie masz ..- dopił wino i uważnie go obserwował.
Elf westchnął.
- Dziękuje Ci Panie Chronimus za propozycję, nie sądź że ja lekceważę, ale do tej pory dawałem sobie rade samotnie. Prawda że ostatnio zobaczyłem ile zła się namnożyło i nikt sam nie jest w stanie go zwalczyć. Jednak nie wiem, czy jeden klan może cos zmienić – wypił wina.
- Jeden klan nie, ale może za jego przykładem pójdą inni? – zachęcał Chronimus.
- Musisz Panie bardzo w to wierzyć – uważnie popatrzył na wojownika. – Umówmy się więc za miesiąc w tej samej gospodzie i wtedy dam Ci odpowiedź.
- Zgoda – Chronimus przystał na ten warunek – Karczmarzu daj więcej wina.
- Opowiem Ci zatem Panie Elfie więcej o naszym klanie jak i o walkach przez niego stoczonych..
*
Obudził się późnym rankiem, jego odzież była czysta a broń wyczyszczona przez służbę. Ubrał się i spakował, zszedł do głównej sali karczmy.
Okazało się że karczma zasługuje na swą nazwę, było w niej rojno i głośno. Jeden tylko stół był niezajęty i do niego zapraszał go karczmarz. Kłaniając się i cały czas uśmiechając, układał przed gościem wina, smakołyki, dbając by niczego nie brakowało. Nie przyjął również pieniędzy za poczęstunek, powtarzając że to on jest mu winien, że zawsze jest tu mile widziany.
Elf wstawał już od stołu gdy podeszło do niego trzech krasnoludów. Najstarszy kłaniając się w pas, podziękował serdecznie za ratunek i zaoferował jako podarunek dwie sakwy złota. Widząc jednak jak wojownik marszczy brwi, pośpiesznie wycofał się z propozycji jeszcze raz się kłaniając.
*
Dzień miał się ku końcowi gdy zobaczył w oddali mury miasta.
Wchodząc do niego i widząc straże na murach, wiedział że przynajmniej najbliższa noc będzie spokojna. Chociaż, czy rzeczywiście tego pragnął. Uśmiechnął się lekko.
Wszedł do magicznego sklepu aby odnowić zapasy i sprzedać zdobyte a niepotrzebne mu rzeczy. I w momencie gdy miał już płacić, ręka natrafiła w sakwie na małe zawiniątko którego tam wczoraj nie było. Rozwinął je na ladzie i oczom ukazały się magiczne pierścienie z naszyjnikiem. Rzeczy które próbował zdobyć już od dłuższego czasu.
Teraz zrozumiał zachowanie starego krasnoluda i jego młodych towarzyszy. Zajęty rozmową ze starym, nie zwrócił uwagi że młodzi szybko uporali się z włożeniem mu podarunku do sakwy. Roześmiał się głośno. Jak widać różne mogą być sposoby okazanie wdzięczności..
Last edited by Guest on Sat 8:08, 12 Jan 2008; edited 2 times in total
|
|
|
|
 |
|
|
All times are GMT + 1 Hour |
|
You can post new topics in this forum You can reply to topics in this forum You cannot edit your posts in this forum You cannot delete your posts in this forum You cannot vote in polls in this forum
|
|